Dawno nie czytałam książki, którą tak trudno byłoby mi ocenić. Niepokój przychodzi o zmierzchu to książka bardzo skrajna – z jednej strony świetnie napisana i genialnie oddająca różne sposoby odczuwania żałoby, a z drugiej naturalistyczna aż do przegięcia, wręcz brudna. Rijneveld opowiada o religijnej rodzinie z holenderskiej wsi – z punktu widzenia średniego dziecka, Budrysówki. Pewnego dnia pod jeżdżącym na łyżwach najstarszym bratem załamuje się lód i chłopiec ginie, a cała rodzina pogrąża się w żałobie. Ojciec szuka ucieczki w religii, matka – w głodzeniu się, a pozostała trójka dzieci zostaje właściwie zostawiona sama sobie. Próbują one zrozumieć śmierć brata, zmianę zachowania rodziców – pojawia się tu obsesja śmierci, przemocy, seksualności, sama narratorka czuje się bezpiecznie tylko wtedy, gdy ma na sobie kurtkę, której nigdy nie chce ściągnąć. Te opisy i przemyślenia wbijają się w mózg i zostają tam na długo, dawno nie czytałam książki, która wywarłaby na mnie takie wrażenie.
Inna sprawa, że język użyty przez Rijneveld nie pasuje mi kompletnie do małoletniej narratorki. Jest zbyt dojrzały, zbyt głęboki – nie wiem, czy to celowy zamysł, by pokazać, że dziewczynka szybciej dorosła, czy po prostu autor nie umiał inaczej. Drugi zgrzyt to dla mnie ten naturalizm – do pewnego stopnia mi on nie przeszkadza, ale w Niepokoju… jest tego dla mnie za dużo. Obrzydliwe opisy związane choćby z wydzielinami czy z zabijaniem zwierząt sprawiały, że wielokrotnie miałam ochotę przerwać lekturę i już do niej nie wracać. Myślę, że ta książka by się świetnie broniła już całą masą innych poruszających rzeczy, nie było potrzeby takich dodatków. W efekcie strasznie ciężko było mi tę lekturę ocenić – rozumiem zarówno tych, którzy się nią całkowicie zachwycają, jak i tych, co uznali, że to książka nie dla nich i nie mogli przez nią przebrnąć. Dla mnie była to na pewno ciekawa i wartościowa lektura, ale… nie jestem pewna, czy jeszcze zechcę sięgnąć po twórczość Rijnevelda.
Przeczytane: 25.02.2024
Ocena: 6/10